wtorek, 31 grudnia 2013

To nie jest koniec tylko Nowy Rok!

Tyle mam w głowie wpisów, nieprzelanych jeszcze na papier. W tym roku ze wszystkimi się już nie wyrobię, ale jedne zdjęcia muszę wrzucić koniecznie.

To jest tort urodzinowy od moich kochanych rodziców. Prawdziwa ze mnie dama, hę? :)





Na czterdziestkę kupią mi prawdziwą Chanelkę, ten tort to dopiero wstęp!

Szczęśliwego Nowego Roku, a dla nas mam nadzieję Szczęśliwego Nowego Jorku :) !

wtorek, 3 grudnia 2013

Ole Tapas Steak Restaurant również dla wegetarian

Piąty miesiąc nie jem już mięsa. Gotując w domu jakoś sobie radzimy, problem pojawia się przy wyjściu do jakiegoś lokalu. Ustaliliśmy więc, że będziemy chodzić na zmianę – do restauracji wegetariańskiej i „normalnej”.

 Tym razem była kolej Rafała i dlatego poszliśmy na pysznego steka do Ole Tapas. W Andrzejki wszystko było zajęte, w niedzielę o tej samej porze cała restauracja pusta.

Pomimo, że Ole Tapas słynie z dobrego mięsa, było kilka pozycji bezmięsnych, w których mogłam wybierać.

Zamówiłam tortillę hiszpańską i zupę rybną z diabła morskiego. Rafał natomiast wziął świeżą wątróbkę cielęcą z cebulowym chutney i oczywiście stek z polędwicy wołowej ze świeżą foie gras. Tortilla to był przekładaniec ziemniaka z kawałkiem pieczarki połączony jajkiem. Gdyby mój brzusio był przyzwyczajony do ziemniaków, danie byłoby pyszne :) Zupa dobra, ale nic poza tym. Zresztą, przyszliśmy tak dla mięsa, więc tym się nie przejmowałam.




Niestety Pani nas obsługująca nie podeszła do nas z deską mięs do wyboru tylko od razu dostaliśmy nasze dania  (kelner zrobił tak przy stoliku obok, więc dalej jest to praktykowane). Zapytałam się dlaczego nie dała nam możliwości wyboru mięsa, to okazało się, że mogliśmy poprosić. Ja myślałam, że to standard..
Polędwica Rafała nie była tak pyszna, jak moja poprzednim razem (to jego subiektywna ocena, ja niestety się nie wypowiem).

Ogólnie było poprawnie, ale nie super jak ostatnim razem i dlatego wyszliśmy trochę zawiedzeni. Szkoda, do tej pory z czystym sumieniem polecaliśmy lokal dalej.

wtorek, 26 listopada 2013

Szarlotka – the best of

Nigdy nie lubiłam jabłek w innej postaci niż świeże, pieczone, smażone, gotowane były dla mnie nie zjadliwe. Szarlotka była tego wyrazem – nigdy ani kęsa.

Dawniej ogólnie miałam podejście, że co własnej roboty to gorsze (wolałam ciastka ze sklepu niż ciasto domowej roboty). Teraz jestem po kompletnie drugiej strony i niczemu ze sklepu nie ufam, a najchętniej bym jadła wszystko zrobione też przed posiłkiem. Grzechy młodości… :)
Za szarlotką dalej zbytnio nie przepadam, ale mój Rafał tak, dlatego polowałam na najlepszy przepis ever. Chyba mi się udało takowy zdobyć. Ostatnio ciasto wyszło za tłuste, następnym razem będę robić spód jak do pleśniaka. Jak wyjdzie jeszcze :) lepsze to dorzucę.

A o to moja szarlotka:
  • 3 szklanki mąki
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1 szklanka drobnego cukru
  • 1 cukier wanilinowy
  • 250 g zimnego masła roślinnego (może być masło lub margaryna)
  • 4 jajka
 Jabłka:
  • 2 kg jabłek (po obraniu)
  • około 12 łyżeczek cukru
  • 1 cukier waniliowy
  • 1 łyżeczka cynamon
 Przygotowanie:
  • Obieramy jabłka, kroimy w kostkę (nie ucieramy na papkę), wrzucamy na patelnię, dodajemy cukier zwykły i waniliowy, cynamon i smażymy.
  • Przesiewamy mąkę z proszkiem do pieczenia, dodajemy ¾ szklanki cukru, cukier waniliowy i masło. Siekamy nożem. Dodajemy 3 żółtka i 1 całe jajko. Ciasto ugniatamy, dzielimy na 2 części i wkładamy owinięte w folii do lodówki (ok. 1h).
  • Po wyjęciu ciasta, rozwałkowujemy jedną część (najlepiej pomiędzy papierem do pieczenia) i przekładamy do prostokątnej formy. Wstawiamy do lodówki.
  • Białka z 3 jajek ubijamy na sztywną pianę, dodajemy stopniowo ¼ szklanki cukru, aż piana będzie sztywna.
  • Nagrzewamy piekarnik do 175 stopni. Na ciasto kładziemy jabłka, ubitą pianę i następnie drugą część ciasta. Ja zawsze robię na wzór amerykańskiego apple pie w kratkę. Pieczemy godzinę.
Wychodzi pychotka, do polecenia dalej!







piątek, 22 listopada 2013

Concept 13 – lunch urodzinowy

Do Conceptu udajemy się na lunch, gdy mamy akurat wolne. Jest to wg mnie miejsce (w którym oczywiście do tej pory byłam) z najlepszy stosunkiem jakości do ceny. Za 50zł jest 5 dań, gdzie po dwóch człowiek czuje się najedzony (pomimo wydawałoby się małych porcji). Dania są dopracowane, jedne smaczne, drugie mniej, ale o żadnych nie można powiedzieć że jest podejście ilościowe nad jakościowym.

Pierwszy raz udaliśmy się do Conceptu po obejrzeniu naszego obecnego mieszkanka i wtedy właśnie, tam, postanowiliśmy je kupić. Od tego czasu miejsce kojarzy nam się bardzo pozytywnie i również dlatego tam wracamy.

Przy okazji moich urodzin udaliśmy się tam znowu i o to, co zastaliśmy:









Tym razem udało mi się zrobić zdjęcie menu. Na drugim zdjęciu jest napój dnia, rewelacyjny!! Następnie kolejno:
  • śledź jak śledź, nie jestem fanką
  • Krem z białych warzyw smakowity
  • risotto najbardziej pożywne, ale wyglądało najgorzej. Nie zjadłam całego żeby mieć miejsce na rybkę
  • dorsz – białe ryby lubię., sosy jednak mi nie pasowały i ta rzodkiewka marynowana też nie na moje kubki smakowe :)
  • deser – nie zjadłam więc się nie wypowiem, ale mój towarzysz zjadł dwa i nie narzekał :)
Także polecam nie tylko lokal, ale samą koncepcję lunchu w czasie pracy. Szkoda, że pracuję daleko od Śródmieścia. Z drugiej strony portfel się cieszy :)

wtorek, 12 listopada 2013

USA w 2 tygodnie - możliwe?


Z powodu naszej pracy nie mogliśmy wziąć urlopu 3 tygodniowego, jak każdy nam radził. Z naszych obliczeń niestety też tak wyszło Ale nie daliśmy się – jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. Wyjazd i tak był dla nas wielką przygodą, że taka drobnostka nie mogła nam popsuć humoru.

Wiedzieliśmy jednak, że z czegoś musimy zrezygnować. Na liście naszych „must have” okazało się, że kilka na chwilę obecną było „nice to see”. W taki sposób z planu nierealnego powstał plan realny dla superheros :) w normalnym naszym trybie, byśmy dali radę z palcem w dupie. Niestety tu kilka punktów wybiło nas z rytmu i mogło spowodować opóźnienie. 

Przede wszystkim nie mieliśmy naszego auta, czyli jedynym kierowcą byłam ja. Z tego względu Napa Valley spadło do listy miejsc wartych zobaczenia, ale nie koniecznych. 

Niestety nie chciałam zrezygnować z Yellowstone, które było bardzo oddalone od pozostałych miejsc. To spowodowało kilka spięć i oczywiście moje „damy radę, nie sraj żarem” :) A jak słowo się rzekło, nie było odwrotu. 

Czytaliśmy i słyszeliśmy trochę na temat jetlagu. Miałam jednak nadzieję, że twarda córka żołnierza i wnuk stolarza nie dadzą się, ich organizmy będą niewzruszone i zaraz po przylocie wyruszą na zwiedzanie. 

Jak można się domyśleć, nie wszystko poszło zgodnie z planem. Oczywiście, że szkoda kilku rzeczy, zwłaszcza, że były w mojej „Książce wakacyjnej 2013”, oglądałam je palcem na mapie i chciałam w pewnym momencie zobaczyć na żywo. Bardzo żałuję jednego miejsca, ale to w osobnym poście.

Patrząc jednak na nasze przeżycia, wykorzystaliśmy wyjazd w 125%. Pokazaliśmy, że można zwiedzić Stany w 2 tygodnie i to na wózku. Żeby sobie uświadomić sposób skomplikowania poniżej trasa naszego wyjazdu:





Do tego należy dorzucić „gdzieś” zakupy. I czas na regenerację, ponieważ po przylocie, zamiast zobaczyć Downtown w LA, trzęśliśmy się z zimna w pokoju hotelowym przy 25 stopniach na dworze. Czegoś takiego jeszcze nie przeżyłam.

Na domiar złego nie mieliśmy czajnika i zanim się go doczekałam (też nie do końca – dostałam express do kawy, ale Rafał wymyślił jak w nim zrobić herbatę), myślałam że oddam wszystkie pieniądze za łyk gorącej miętówki lub herby zielonej.

To wszystko spowodowało, że dzień wyglądał mniej więcej tak: pobudka koło 5 rano, szybka kąpiel, pakowanie, śniadanie na trasie, Rafał mógł sobie potem trochę pokimać, ja jechałam na maxa, ile bak dał żeby ilość przerw była zależna jedynie od benzyny. Dojazd na miejsce, check-in, kanapki  i jabłka na drogę, zwiedzanie, powrót koło 23, kąpiel etc. Po kilku dniach miałam tak czerwone oczy, że zapomniałam jak wyglądają wypoczęte, a „białko” wróciło dopiero po kilku dniach w Polsce :) Rafał po ciemku robił kanapki, znajdował przystanki na trasie, „programował” (naprawdę!) nawigację, wyliczał spalanie. Było to konieczne do zatankowania, ponieważ w Stanach wpierw się płaci, a potem tankuje :) Oczywiście można odebrać po fakcie resztę, jeśli za dużo się zapłaciło, a bak mniej pomieścił, ale po pierwsze – nie zawsze chciało się stać w kolejkach po odbiór paru groszy, po drugie – dowiedzieliśmy się o tym nie na początku, a przepłacać nikt nie lubi. Poza tym przerwa nasza musiała być skondensowana – tankowanie, toaleta, ewentualne zakupy i szybki wyjazd. Liczyła się więc każda sekunda.

Opłaciło się takie wariactwo, wyspaliśmy się w Polsce!

poniedziałek, 4 listopada 2013

Biosfeera – podejście nr 2


Pogoda w zeszły weekend była piękna – jak tylko wstaliśmy w sobotę, stwierdziliśmy że nie ma co tracić jej dla sprzątania, tylko trzeba koniecznie wykorzystać. Pojechaliśmy na cmentarz sprzątnąć grób mojej Cioci Anielci i wyruszyliśmy na Pola Mokotowskie.

Tłumy ale w przyjemniej formie, spacerowicze, rolkarze, rowerzyści, biegacze, wszystkich było po trochu. Faktycznie polska jesień jest piękna. Spacerowaliśmy i pozbieraliśmy troszkę liści do moich robótek ręcznych.

Liście mi się kojarzą z moim bratem, który jak był młody dzwonił z kolegami domofonem po sąsiadach i mówił „My w sprawie liści, co się nimi dupę czyści”. Następnie zwiewali co sił w nogach :)

Było tak cudownie, że nie chciało nam się wracać do domu i robić obiadu, postanowiliśmy więc coś zjeść na zewnątrz. Koniec miesiąca, więc wybór nieduży :)

Padło na Biosfeerę. Chciałam dać jej drugą szansę, a Rafał chyba chciał mieć tą wizytę już z głowy. Klientów dużo więcej niż przy pierwszej wizycie. Pobliski park i plac zabaw na pewno wpływa pozytywnie na ruch, ponieważ w każdym z lokali wokół było pełno ludzi.

Akurat trafiliśmy na ostatniego veg burgera z soczewicy, dlatego Rafał zamówił go wraz z hummusem z cieciorki i chlebem pita na przystawkę. Ja natomiast skusiłam się na Wspomnienie Dzieciństwa  (barszcz czerwony z pasztecikami z soczewicą) na przystawkę oraz Małe zauroczenia (rożki ze szpinakiem, fetą i oliwkami z sosem jogurtowo-szczypiorkowym) na danie główne. Do picia oczywiście Acai smoothie czyli koktajl z jagód brazylijskich z sokiem jabłkowym.

Dania dostaliśmy dosyć szybko, z czego się ucieszyliśmy (język nam prawie do gardła wchodził :) ). 
I… wszystko było pyszne, humus – mniam, burger i rożki – super, barszcz – w końcu bez śmietany. Byliśmy pozytywnie zaskoczeni. Niestety – najedliśmy się przystawkami. Drugie danie nas dobiło.

To jest niesamowite, że wegetariańskie jedzenie bez mięsa może być tak sycące. Burgera i rożków nie skończyliśmy. Co więcej obiad zjedzony  koło 18- tej mieliśmy w żołądkach do końca soboty. Śniadania niedzielnego też nie wyczekiwaliśmy z wytęsknieniem.

Tym razem ocena posiłków dużo lepsza niż ostatnio, trzeba jednak uważać  z ilością – jedno danie maksymalnie. Żadnych zup, przystawek, deserów.

Biosfeera kontra My 1:0 ale tym razem chcę wrócić.




poniedziałek, 28 października 2013

Niedzielny obiad w Signature


Do Signature trafiliśmy pół-przypadkiem, ponieważ w niedzielę Nolita jest zamknięta. Do restauracji są 3 schody, jednak obsługa pomogła nam wejść. Niedziela, godzina ok. 16.00 a w restauracji pusto. Tylko my. Nie lubię tego, zaraz zaczynam rozmyślać, czy to przez poziom jedzenia, obsługi, atmosferę czy ceny. Byliśmy głodni, więc zostaliśmy.

Rafał zamówił  foie gras i polędwicę z jelenia, ja skusiłam się na przegrzebki i zupę dnia (wtedy było minestrone). Winko i herba do picia i ogień :)

Jako porzekadełko dostaliśmy zapiekane kulki serowe. Pychota. Nie mogłam się więc doczekać obiadu. 

Przegrzebki były w słonej zalewie morskiej, co zdominowało smak delikatnych owoców morza. Zwłaszcza, że ja nie używam soli. Zupa minestrone była.. zwykła. Spodziewałam się czegoś wyjątkowego w restauracji tego typu. Rafała jeleń też podobno średni (nie mogę sama ocenić, ponieważ od dwóch miesięcy nie jem mięsa). Porcje jednak syte, pękaliśmy z obiedzenia (jak dobrze, że nie wzięłam sobie jeszcze rybki na główne danie).





Jakby tego było mało, Pani namówiła nas jeszcze na deser - pokazową bezę czyli Pavlova ze świeżymi owocami i bitą śmietaną. No i to było palce lizać, zgniotło mnie,  nie tylko mój żołądek :)


Podsumowując: na deser i herbatkę warto przyjść, na obiad – nie moje smaki.
ps. Podobał mi się wystrój, zwłaszcza duże fotele przy oknach.






poniedziałek, 21 października 2013

Wakacje w USA – how to prepare :)

Zawsze na liście miejsc do zobaczenia mieliśmy Stany Zjednoczone. Wielko Kanion, Los Angeles, Yellowstone. Ciągle odkładaliśmy to na później. Postanowiliśmy jednak rozejrzeć się za większym mieszkaniem, dlatego te wakacje mogły być ostatnią szansą. Potem miały pojawić się wydatki związane z remontem i nie byłoby wolnego grosza. Postanowiliśmy więc – lecimy na Zachód USA. Zaczęły się wiec przygotowania, a do ogarnięcia mieliśmy naprawdę wiele. Głównie wynikało to z wózka inwalidzkiego i samochodu. Ale wszystko po kolei.

Jak się okazało w trakcie przygotowań, wielu naszych znajomych było w Stanach jednak nikt nie potrafił powiedzieć nam, co dokładnie i kiedy warto załatwić. Dlatego postanowiłam napisać ten artykuł – co należy zrobić, aby wyjechać po raz pierwszy na wakacje do USA.

Przy wyjeździe po raz pierwszy wiele wydarzeń będzie od siebie zależnych i nie należy się tym przejmować. Jest to spowodowane koniecznością wyrobienia wizy, której możemy nie dostać, nie ma więc sensu kupować wcześniej bilet czy rezerwować hotele. Na spotkanie wizowe należy mieć jednak przygotowane już informacje kiedy lecimy, gdzie lądujemy, ile czasu będziemy i co chcemy zwiedzać. W związku z tym dobrze jest mieć przygotowany plan działania. Ja proponuję następujący ciąg wydarzeń:
  • Bilet lotniczy – wybrać bilet lotniczy. Najlepiej szukać opcji bez przesiadek (nie w naszym zasięgu cenowym) lub z jedną przesiadką. Należy zwracać uwagę na czas przesiadki. Nie może być zbyt długi (żeby się nie okazało, iż na lotnisku przesiadkowym mamy 14 godzin. Po co tracić czas, który możemy już spędzić w miejscu docelowym!), nie może też być za krótki (opóźnienie pierwszego wyjazdu i cały wyjazd bombki strzelił). My szukaliśmy z przerwą około godziny/półtorej. Najlepiej też mieć przesiadkę w Europie (tutaj rada od znajomego, który był tam wiele razy), aby w Stanach nie zmieniać rodzaju lotu z międzynarodowego na krajowy, ponieważ odprawa jest wtedy bardzo długa i znowu może samolot odlecieć bez nas. Przy takim locie należy uwzględnić przerwę ok. 2-2,5h między lotami. Dodatkowo my od razu dowiadywaliśmy się o obsługę osób na wózku – transport takiego pasażera, jego wózka, dostosowanie miejsc w samolocie i toalet (11 godzin bez kibelka?!);
  • Trasa wyjazdu – teraz należy ograniczyć miejsca, które chcemy zobaczyć do czasu, jakim będziemy dysponować. Na wizytę w USA najlepiej przeznaczyć minimum 3 tygodnie.  W naszym przypadku nie było takiej możliwości i pobyt trwał 2,5 tygodnia. Dało się odczuć brak dodatkowych kilku dni pomimo mega napiętego tempa zwiedzania;
  • Wiza – przez Internet umawiamy się na spotkanie. Możemy wybrać dzień i godzinę. Następnie wypełniamy formularz, dokonujemy opłaty, drukujemy tylko to co wymagane, bierzemy paszport i możemy iść. Jeśli nie macie tam rodziny ani znajomych i przez cały czas będziecie nocować w hotelach  adres i kontakt pierwszego z nich należy podać w formularzu. Nie musimy mieć zarezerwowanego ta noclegu, przecież jeszcze nie mamy wizy. Terminy spotkań są prawie z dnia na dzień. My umówiliśmy się z samego rana. Na spotkaniu Pan pytał się m. In. gdzie jedziemy i na ile czasu, co będziemy zwiedzać i czy mamy tam jakąś rodzinę/znajomych. Całość trwała max 5 min, na koniec Konsul poinformował nas, że dostaliśmy wizę, wziął nasze paszporty i powiedział, że będą do odebrania w ciągu kilku dni w firmie kurierskiej. Skoro dostaliśmy wizę, mogliśmy finalizować zakup biletu lotniczego oraz rozpocząć rezerwację hoteli;
  • Hotele – w naszym przypadku wcześniejsza rezerwacja hotelu jest konieczna, ponieważ nasz pokój musi być dostosowany do osoby niepełnosprawnej. Dlatego po rezerwacji biletu i ustaleniu ostatecznej trasy podróży, wzięliśmy się za szukanie hoteli;
  •        Samochód – bez auta w Stanach ani rusz. Trzeba się liczyć z tym, że nie będzie to auto, które się zarezerwowało (co już jest tam standardem :) ), ale oczywiście w tej klasie cenowej. Jest kilka popularnych firm wynajmujących samochody m. In. Alamo, Dollar. Można zamówić bezpośrednio od nich lub przez pośrednika (wtedy jednak nie wiadomo, z które sieci dostaniemy auto, opcja ta wyszła nam jednak dwa razy taniej). My wzięliśmy kompaktowy samochód z serwisu traveljigsaw; Dodatkowo dostaliśmy opcję drugiego kierowcy i tzw. Pełen bak (czyli dostajesz auto zatankowane na full, a możesz oddać z pusty bakiem). Na miejscu jeszcze dokupiliśmy ubezpieczenie na wypadek zgubienia kluczy, pustego baku etc. W tym jednak temacie się nie połapałam, nie wiem czy było warto to brać, ale na pewno była spokojniejsza. Ta opcja kosztowała nas ok. 4$/dzień;
  • Ubezpieczenie NNW – my wzięliśmy w Warcie na kwotę 80 000zł. Warto wykupić dla spokoju ducha. To jest jedna z tych rzeczy, które opłacasz, licząc, że nigdy się nie przyda;
  •  Zwiedzanie – co warto zobaczyć, ciekawostki i oczywiście, gdzie zrobić zakupy. Bo w USA naprawdę warto przeznaczyć na to trochę czasu!
  • Urlop w pracy – oczywiście warto wcześniej poinformować Przełożonego i Współpracowników. Teraz należy załatwić już formalizmy. 

Gdy już mamy to załatwione, możemy spokojnie zająć się czymś innym, poczytać przewodniki lub jak my – kupić mieszkanie :) Już, teraz! I zamiast spokojnie przygotowywać się do wyjazdu, na wariata wszystko załatwiać + ogarnąć temat „kupujemy i remontujemy mieszkanie w 3 miesiące”… Ale to osobny temat :)

W drogę!






poniedziałek, 14 października 2013

ZOO w San Diego


Do San Diego trafiliśmy na dzień przed odlotem z Los Angeles. Tutaj po raz pierwszy musieliśmy zmienić hotel. Mieliśmy już sprawdzoną sieć Motel6, więc skorzystaliśmy wtedy również z ich usług.

Do San Diego przyjechaliśmy, aby zobaczyć tutejsze ZOO. Na miejscu nie mogliśmy się jednak zdecydować, czy zwiedzać ZOO, Safari Park, Seaworld czy może Balboa Park i Downtown. Jak tylko wjechaliśmy do miasta, wiedzieliśmy że jeden dzień to stanowczo za mało. W końcu postanowiliśmy nie zmieniać naszych planów i odwiedzić ZOO. Co roku, jak tylko robi się ciepło, idziemy do warszawskiego ogrodu zoologicznego. W ty roku nie zdążyliśmy, dlatego postanowiliśmy zobaczyć zwierzaki w Stanach. Porównanie warszawskiego ogrodu do tego w San Diego nie ma żadnego sensu. Nie chodzi tylko o zwierzęta, ale przede wszystkim o całą infrastrukturę i zaplecze. U nas karmienie zwierząt zwykle jest za zamkniętymi drzwiami, tam jest to show, w którym każdy może sam nakarmić np. żyrafę. U nas przy hipopotamie można stać 15 minut i nic się nie dzieje – tam rozwiązali to przezroczystym akwarium i możliwością zejścia na dół, aby stale widzieć zwierzaka. No i najważniejsze – w Warszawie o danym gatunku dowiesz się tyle ciekawostek, ile napisane jest na tabliczce od sponsora, tam przy każdym zwierzaku jest obsługa, której można zadać pytania, która opowiada o zwierzęciu pod swoją opieką i o całym gatunku z humorem. U nas dziecko nie widzi, że tak naprawdę hipopotam nie pływa, tam od razu widać, że się odpycha nogami a przewodnik jeszcze o tym opowiada.

ZOO w San Diego położone jest w parku Balboa, odpowiedniku nowojorskiego Central Parku. Akurat w czasie naszej wizyty wieczorem w pięknej altanie był koncert fortepianowy.

Podsumowując – coś niesamowitego! byłam zachwycona!

PS. Bilety do ZOO są drogie (ok. 40$), jednak można kupić je dużo taniej w hotelach. My zapłaciliśmy niecałe 30$ za osobę.