Z powodu naszej pracy nie
mogliśmy wziąć urlopu 3 tygodniowego, jak każdy nam radził. Z naszych obliczeń
niestety też tak wyszło Ale nie daliśmy się – jak się nie ma co się lubi, to
się lubi co się ma. Wyjazd i tak był dla nas wielką przygodą, że taka
drobnostka nie mogła nam popsuć humoru.
Wiedzieliśmy jednak, że z czegoś
musimy zrezygnować. Na liście naszych „must have” okazało się, że kilka na
chwilę obecną było „nice to see”. W taki sposób z planu nierealnego powstał
plan realny dla superheros :) w normalnym naszym trybie, byśmy dali radę z palcem w dupie. Niestety tu kilka
punktów wybiło nas z rytmu i mogło spowodować opóźnienie.
Przede wszystkim nie mieliśmy
naszego auta, czyli jedynym kierowcą byłam ja. Z tego względu Napa Valley spadło
do listy miejsc wartych zobaczenia, ale nie koniecznych.
Niestety nie chciałam zrezygnować
z Yellowstone, które było bardzo oddalone od pozostałych miejsc. To spowodowało
kilka spięć i oczywiście moje „damy radę, nie sraj żarem” :) A jak słowo się
rzekło, nie było odwrotu.
Czytaliśmy i słyszeliśmy trochę
na temat jetlagu. Miałam jednak nadzieję, że twarda córka żołnierza i wnuk
stolarza nie dadzą się, ich organizmy będą niewzruszone i zaraz po przylocie
wyruszą na zwiedzanie.
Jak można się domyśleć, nie
wszystko poszło zgodnie z planem. Oczywiście, że szkoda kilku rzeczy,
zwłaszcza, że były w mojej „Książce wakacyjnej 2013”, oglądałam je palcem na
mapie i chciałam w pewnym momencie zobaczyć na żywo. Bardzo żałuję jednego
miejsca, ale to w osobnym poście.
Patrząc jednak na nasze
przeżycia, wykorzystaliśmy wyjazd w 125%. Pokazaliśmy, że można zwiedzić Stany
w 2 tygodnie i to na wózku. Żeby sobie uświadomić sposób skomplikowania poniżej
trasa naszego wyjazdu:
Do tego należy dorzucić „gdzieś”
zakupy. I czas na regenerację, ponieważ po przylocie, zamiast zobaczyć Downtown
w LA, trzęśliśmy się z zimna w pokoju hotelowym przy 25 stopniach na dworze.
Czegoś takiego jeszcze nie przeżyłam.
Na domiar złego nie mieliśmy
czajnika i zanim się go doczekałam (też nie do końca – dostałam express do
kawy, ale Rafał wymyślił jak w nim zrobić herbatę), myślałam że oddam wszystkie
pieniądze za łyk gorącej miętówki lub herby zielonej.
To wszystko spowodowało, że dzień
wyglądał mniej więcej tak: pobudka koło 5 rano, szybka kąpiel, pakowanie, śniadanie
na trasie, Rafał mógł sobie potem trochę pokimać, ja jechałam na maxa, ile bak
dał żeby ilość przerw była zależna jedynie od benzyny. Dojazd na miejsce,
check-in, kanapki i jabłka na drogę,
zwiedzanie, powrót koło 23, kąpiel etc. Po kilku dniach miałam tak czerwone
oczy, że zapomniałam jak wyglądają wypoczęte, a „białko” wróciło dopiero po
kilku dniach w Polsce :) Rafał po ciemku robił kanapki, znajdował przystanki na trasie, „programował”
(naprawdę!) nawigację, wyliczał spalanie. Było to konieczne do zatankowania,
ponieważ w Stanach wpierw się płaci, a potem tankuje :) Oczywiście można odebrać po
fakcie resztę, jeśli za dużo się zapłaciło, a bak mniej pomieścił, ale po
pierwsze – nie zawsze chciało się stać w kolejkach po odbiór paru groszy, po
drugie – dowiedzieliśmy się o tym nie na początku, a przepłacać nikt nie lubi.
Poza tym przerwa nasza musiała być skondensowana – tankowanie, toaleta,
ewentualne zakupy i szybki wyjazd. Liczyła się więc każda sekunda.
Opłaciło
się takie wariactwo, wyspaliśmy się w Polsce!